Na początku stycznia M. Napisała do mnie, że na początku lutego będzie się wyprowadzać z mieszkania, które ode mnie wynajmowała.
I choć bardzo cieszyłam się z okoliczności, które do tej decyzji doprowadziły, ogarnęła mnie panika – co ja mam teraz z tym moim mieszkaniem zrobić? Nie planowałam lotu do Krakowa, miałam też nadzieję, że długo nie będę musiała podejmować żadnych decyzji z nim związanych. Czułam się komfortowo wiedząc, że moim Ulem (jak lubiłam to mieszkanko nazywać) opiekuje się ktoś komu ufam. Miałam też tam jeszcze sporo swoich rzeczy, bo wyjeżdżając do Londynu nie wyprowadziłam się zupełnie a raczej zabrałam to co najpotrzebniejsze. To dawało mi też takie poczucie, że wciąż w Krakowie mam swoje miejsce. Z jednej strony fajnie, bo dalej uwielbiam Kraków i za nim tęsknię i świadomość tego mojego miejsca była jak taki ciepły kocyk w chłodne dni, a z drugiej strony niefajnie, bo nie pozwalało to mi przesadzić moich korzeni do Londynu. Nie czułam się w pełni ani tu, ani tam.
Tym razem jednak nie miałam wyjścia i musiałam zrobić z tym wszystkim porządek.
Nie było mnie na miejscu, żeby zrobić zdjęcia i sporządzić sensowną ofertę, którą mogłabym pokazywać znajomym (może ktoś chciałby wynająć?), nie mogłam też przylecieć na tyle długo, żeby potem ludzi po mieszkaniu oprowadzać, dlatego zdecydowałam się poszukać agencji, która zajęłaby się wynajmem i potem zarządzaniem tego wynajmu.
Najpierw jednak musiałam przylecieć i spakować wszystko co w Ulu zostało do kartonów i samochodu rodziców.
I to był dobry choć bardzo męczący czas.
Okazało się, że pomimo 36m2 udało mi się upchnąć tam całkiem dużo rzeczy. Wiadomo, jeśli czegoś nie potrzebowałam przez dwa lata, to pewnie w ogóle nie potrzebuję, ale tak czy owak coś z tym trzeba zrobić.
Pakowanie i wyprowadzka to fantastyczna okazja do refleksji jak dużo rzeczy kupujemy i przechowujemy: stara umowa najmu? Pewnie kiedyś się przyda. Rachunek za buty? No… przecież potrzebny do gwarancji, co z tego, że dawno wygasła… Stare pamiętniki, teczki, notatki ze studiów, kartki ze słówkami z hiszpańskiego w Cervantesie…
Czy wszystko to potrzebuję?
Uwielbiam książki, ale po 6 przeprowadzce zastanawiam się trzy razy zanim kupię kolejną. Bo może mogę wypożyczyć? Albo kupić ebooka? Wszystko, żeby tylko tego nie nosić z miejsca na miejsce.
I wiem, że kindle nie pachnie jak papier i nie można przewracać stron, a regał z książkami wygląda pięknie i dodaje domu duszy. Ale coś za coś.
O ciuchach czy wyżej wspomnianych butach nawet nie wspominam, bo to temat rzeka. Jak dobrze, że etap dowartościowania się szpilkami mam już za sobą… Bryloczki, magnesiki, pocztówki, świeczki, koszyczki, pudełka… Damn… Jeśli spojrzeć na to z innej strony — bardzo bardzo dużo śmieci.
Do tego dochodzi kolejna kwestia, z którą bardzo chciałabym się rozprawić: zostawianie rzeczy „na później”. Bo jeszcze teraz nie ma dobrej okazji. Bo ta chwila teraz nie jest dość dobra: żeby zrobić potrawę z wykorzystaniem składników z ostaniej podróży, żeby założyć tę sukienkę, kolczyki…
A potem kończy się tak, że wywalam rzeczy, bo zapomniałam o nich i się przeterminowały, „skurczyły” albo mole je zjadły.
Albo gromadzę sterty zeszytów i notesów, w których szkoda pisać.
W ferworze pakowania mało miałam czasu, żeby spotkać się z ludźmi. W końcu padnięta usiadłam w mo-ja cafe na herbacie i z głupa napisałam do koleżanki (kawiarnia jest na przeciwko biura, w której pracuje), że jestem w Krakowie. I przysięgam że żadna z rzeczy, którą wydobyłam z czeluści mieszkania nie dała mi tyle radości co słowa, że choć niedawno dopiero wróciła zmęczona do domu na Prądnik, zbierze się i za 40 minut będzie u mnie, bo pewnie, że chciałaby się ze mną zobaczyć.
W dobie konieczności umawiania się z ludźmi na kilka tygodni do przodu, autentycznie się wzruszyłam.
I gdy dzień później usiadłam na lotnisku przy ogromnej i absurdalnie drogiej herbacie z żurawiną, wzięłam głęboki oddech i uświadomiłam sobie, że nie potrzebuję już rzeczy, mam wszystko.
A to czego potrzebuję, co najważniejsze i co się liczy to relacje z innymi ludźmi. Bliskość, otwartość, szczerość. I świadomość tego, że jak będzie źle i smutno, to ktoś zaoferuje, że przyjedzie i poda chusteczkę :)
I jak cudownie wiedzieć, że w moim życiu są osoby, z którymi takie relacje mogę tworzyć.
Bardzo Wam dziękuję! :)
—
fot. Philipp Berndt
Ewa, przeprowadzki to doskonały czas! Właśnie dowiedziałam się, że czeka mnie kolejna… raz.. dwa… trzy… ósma! Na wszelkie tarapaty z ilością „swoich” rzeczy i odgruzowywaniem życia z niepotrzebnego balastu polecam książkę „Magia sprzątania” – jest z tych, którą i tak warto kupić. Autorka radzi jedno: pozostaw rzeczy, które… kochasz. Reszta to gruz. Zastosowałam, wywaliłam cały kontener rzeczy, których nie kocham i teraz przeprowadzenie się z miejsca na miejsce wydaje się łatwiejsze :) Poza tym… lubię ten stan. Pomiędzy niepewnością, a nadzieją. Ręce i głowa zajęte prostymi czynnościami i świadomość, że zawsze może być ktoś obok z chusteczką! Cudownie napisane. Pozdrawiam… Czytaj więcej »
Justyna, tak, znam tę książkę :D Czytałam obie Marie Kondo, nie kupowałam, udało mi się je dorwać w londyńskiej bibliotece :) I pewnie dzięki niej do Londynu pojechało tylko 5 kartonów a nie 10 :D
Te zasady o posiadaniu tylko tych rzeczy, które się kocha stosuję też teraz przy zakupach — rzadko kiedy decyduję się coś kupić, i w sumie bardzo to lubię :)