Miałam popracować w domu do pierwszej, potem zjeść upieczone w piekarniku warzywa i przysiąść do pewnej strony, której zrobienie obiecałam już dawno temu.
Tymczasem…
Przyszli elektrycy na jakiś coroczny audyt kabli i kontaktów i odłączyli mi prąd (a co za tym idzie — internet).
Po godzinie czekania odważyłam się w końcu spytać ile im to jeszcze wszystko zajmie, bo z tego co właścicielka mieszkania wczoraj mówiła, wynikało że niezbyt długo — tymczasem elektrycy odpowiedzieli, że kilka godzin.
Aha, dobra, no to się muszę ewakuować: w mieszkaniu wszystko na prąd, obiadu nie przygotuję, a nawet hotspota sobie nie mogę z telefonu zrobić, bo mi się skończyły środki na telefonie, a internetowy serwis uparcie nie przyjmował mojej karty.
Tragedii nie było, bo w moja ulubiona kawiarnia: a) jest niedaleko, b) ma bezglutenowe jedzenie, c) ma też internet.
O piętnastej poszłam na wcześniej umówione spotkanie w banku. Po pół godzinie wymieniania uprzejmości, narzekania na wolnodziałający system oraz patrzenia po ścianach: otrzymałam numer mojego konta bankowego. Yupi!
Potem zakupy: trochę warzyw, jakieś mięso (kupiliśmy wolnowar, mogę nastawić gulasz).
Wracam objuczona w siaty z Tesco jak wielbłąd myśląc sobie jak to wspaniale będzie rozłożyć się na kanapie i uciąć sobie drzemkę w słońcu. Docieram do mieszkania i… całuję klamkę. Właścicielka zamknęła mieszkanie na klucz, którego przy sobie nie miałam.
Wdech – wydech. Może dobrze, że zapomniałam kupić te piersi z kurczaka…
Zostawiam właścicielce kartkę w drzwiach, żeby zadzwoniła do mnie jak wróci i postanawiam po pierwsze się nie denerwować, a po drugie wrócić nad rzekę, trochę poczytać, wypić kawę, wystawić twarz na słońce i… spokojnie poczekać.
Wdech — wydech, bez cienia złości czy nerwów, bo przecież jest ciepło, przed południem spakowałam też swoje okulary przeciwsłoneczne, a kawa w Tide Tables jest wyśmienita (i z mlekiem migdałowym!).
Tak właściwie to nawet nie najgorzej :)