Jeśli widzieliście Kła i zostawił Was z okropnym uczuciem „Co ja właśnie…?”, jeśli „Lobster” sprawiał, że częściej czuliście się zażenowani niż zaciekawieni, to „Faworyta” ma szansę zmienić Wasze zdanie o Yorgosie Lanthimosie.
Jeśli chodzi o mnie to ta szansa okazała się lekuśko za mała, bo mojego zdania o greckim reżyserze nie zmieniła. Tzn. Z czystym sumieniem uznam, że to jest naprawdę dobry reżyser, że umie w te klocki i w ogóle, ale ja i on… No cóż… Jesteśmy ze sobą niekompatybilni jak Windows 95 z Apple Pencilem.
Faworyta pięknym filmem jest. Nie da się zaprzeczyć. Ma wspaniałe kostiumy, scenografię, zdjęcia. Aktorzy grają fenomenalnie, a muzyka idealnie dopasowuje się do scen.

W moim odczuciu Faworyta jest jak dobra partia: no idealny facet, kandydat na męża – wysoki, przystojny, wykształcony, do tego bogaty i z poczuciem humoru. W łóżku nigdy nie zapomni zaspokoić swojej partnerki. No ideał. A jednak na myśl o tym, że miałabyś spędzić z nim resztę życia, masz ochotę od razu się powiesić albo uciec za granicę i zmienić tożsamość, żeby nigdy cię nie znalazł. I nie masz pojęcia dlaczego właśnie tak, ale tak się właśnie czujesz.
Faworyta jest też dla mnie jak jabłko. Niby smak jabłka jest ok i wcale mnie nie krzywi, ale jak tylko ktoś podstawi mi pod nos pomarańczę, to rzucę się na nią i w stronę jabłka nawet nie mrugnę na do widzenia. Pomarańczami są dla mnie te wszystkie filmy, które sprawiają, że szybciej bije mi serce, nogi miękną, a po seansie marzę o tym, żeby film obejrzeć jeszcze raz.
Czy zatem żałuję, że poszłam do kina?
…
Raaaczej nie.
Choćby dlatego, że zobaczyłam zwiastun kolejnego filmu z Keirą Knightley ;)

Również dlatego, że zobaczyłam jak wspaniałe, jak piękne mogą być ujęcia z szerokokątnego obiektywu. Niby wiesz, że szeroki kąt podbije poczucie przestrzeni, a jednak połączenie go z przestronnymi komnatami pałacu Królowej Anny, sprawia, że czujesz się onieśmielona. Ach! Kolorowanie tego filmy też zdecydowanie wpisuje się w moje poczucie estetyki. I te granatowe suknie z koronką!!! Mmm…
W domu oglądałabym Faworytę na kilka razy. W kinie, owszem, wierciłam się w fotelu, ale jakoś te 2h wysiedziałam.
Z drugiej strony, w domu miałabym napisy – kto wie, może ten felieton wyglądałby inaczej, gdybym zrozumiała WSZYSTKIE dialogi.
To o co mi tak właściwie chodzi? I czemu piszę to wszystko o filmie, który mnie nie porwał?
No właśnie. Piszę dlatego, że od momentu wyjścia z kina do napisania tego tekstu (czyli jakieś 12h), nie mogę o nim przestać myśleć. Znowu zastanawiam się jaką rolę w życiu pełni sztuka, a w tym wypadku film, i kiedy można powiedzieć, że film jest dobry, a kiedy zły.
Może samo to, że teraz o tym filmie myślę, to już coś?
Może warto oglądać filmy, które są po prostu OK, nawet jeśli nie sparkują ci joyu* (heeej, Marie Kondo!), po to, żeby następnym razem tę iskierkę radości natychmiast rozpoznać.

Może warto wiedzieć co piszczy w popkulturze i dlaczego Olivia Colman za rolę Królowej Anny dostała BAFTĘ (przyznaję, była świetna, ale moje serduszko bije mocniej w stronę Żony Glenn Close).
Po to, żeby otwierać się na nowe bodźce i poszerzać horyzonty. A także po to, żeby umieć odróżnić filmy, które może cię nie cieszą, ale wiesz, że są świetnie zrobione, po prostu dobre, od takich, które są jak burger z maca: wsuwasz w 3 sekundy na gastrofazie, a rano jedyne co ci o nim przypomina to wyciąg z karty i pierdzenie.
Także ten, chodźcie do kina moi mili, oglądajcie różne filmy i poznawajcie swoje granice poznania.
PS. Nie, mężu, to wciąż nie znaczy, że obejrzę do końca „Żywot Briana”, spytaj mnie znowu za 10 lat – ale dzięki niemu wiem, że moja granica poznawania filmów, które nie cieszą, ale czegoś mi jednak dostarczają leży dokładnie w tej minucie, kiedy poprosiłam, żebyśmy TO wyłączyli ;)
PS2. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony foxsearchlight.com