W czwartek zostawiłam w serwisie laptopa.

Gdy miły pracownik Apple oznajmił, że szacowany termin naprawy wynosi od 10-14 dni, zbaraniałam. Aż tyle? Czy naprawdę mogę sobie pozwolić, żeby być bez mojego laptopa blisko dwa tygodnie? Miałam kilka minut na podjęcie decyzji. Bateria spuchła i wydęła od spodu touchpad, tak że przestał działać. „Ale przecież mam drugą klawiaturę i myszkę, a usterkę zauważyłam z miesiąc temu. Może nic się nie stanie jeśli poczekam z naprawą jeszcze jeden miesiąc albo nawet dwa?“, myślałam.
„Może po nowym roku będą krótsze czasy naprawy, ale naprawdę trudno mi cokolwiek obiecać”, mężczyzna zdawał się czytać mi w myślach.

Widzisz, zastawiałam się tak intensywnie, bo ten komputer jest kluczowy w mojej pracy. Tydzień temu, gdy robiłam kopię zapasową danych, próbowałam zainstalować wszystko, czego potrzebuję, na blisko dziesięcioletnim – jeszcze jakoś zipiącym – laptopie. Po prawie 5 godzinach instalacji okazało się, że jest za słaby, żeby uciągnąć jedną z potrzebnych mi aplikacji.

Czy naprawdę muszę, teraz, to robić?
Czy jest jakieś lepsze wyjście?


Odkąd wróciłam w Krakowa ponad miesiąc temu, mój poziom energii jest dość niski. Próbowałam tam nadrobić towarzyskie życie, przez cały tydzień biegałam z jednego spotkania na drugie. Gdy wróciłam do Londynu, czułam się jak sflaczała dętka. Niedługo potem złapało mnie przeziębienie, z którego wciąż nie umiem się w pełni wygrzebać.
Na prawie dwa tygodnie zaszyłam się w domu, wychodziłam z domu na jogę i spacery. Zrobiłam czapkę na drutach. Rozmawiałam tylko z ludźmi z pracy i mężem, nikogo nie zagadywałam na czatach, nie pytałam co słychać.
A jak tylko poczułam się lepiej, w wolny piątek umówiłam się na dwa spotkania z koleżankami. Było naprawdę super! Rozmowy się kleiły, cieszyłam się, że się z nimi widzę, że spędzamy razem czas. Coś w środku mówiło mi jednak, że znowu przeholowałam, że wokół mnie dzieje się za dużo i zbyt nagle. Po powrocie, wieczorem, miałam już pewność: znowu byłam padnięta. Wcale nie wróciłam do formy i dwa angażujące spotkania jednego dnia, to dla mnie wciąż za dużo.

Nie wiem, dlaczego tak teraz mam. Może to przez ten zasnuty szarymi chmurami listopad? Ale ten stan sprowokował mnie do przyjrzenia się temu, co dodaje mi energii, a co ją zabiera. Do przyjrzenia się temu, co naprawdę muszę, a co tylko wydaje mi się, że muszę?

Pochylam się nad komputerem, bo potrzebuję go do pracy. Gdy jestem w Polsce usiłuję upchnąć tyle spotkań ile się da, bo nie chcę, żeby te znajomości umarły przez to, że mieszkam za granicą. Lubię mieć znajomych. Lubię moich znajomych. Być pomocna i potrzebna. Ogarniam dom, bo denerwują mnie zalegające na krzesłach ubrania, gotuję, bo to zdrowsze od jedzenia na wynos.

Innymi słowy, cały czas robię coś dla siebie i z myślą o sobie, co nie? Przecież w żadnym momencie nie robię sobie celowo krzywdy! A mimo to, coraz częściej ikonka w mojej wewnętrznej baterii mruga na czerwono i woła: naładuj mnie, naładuj mnie, naładuj.


To może to wszystko, to jednak wcale nie jest dbanie o SIEBIE? Może tym wszystkim robię sobie niedźwiedzią przysługę? Może to tylko gonienie za jakimś obrazem, utrwalanie przekonań, które wygodnie mieć w głowie. Może prościej jest codziennie składać na kupkę rozrzucone dzień wcześniej gazety albo co drugi dzień ścierać kurz z półek, bo dużo trudniej byłoby skonfrontować się z obrazem siebie wcale-nie-perfekcyjnej-pani-domu?
Może gotujesz codziennie ten obiad i padnięta wieczorem jeszcze prasujesz koszulki na wuef swojego dziecka, bo nie wyobrażasz sobie robić inaczej, bo może w przeciwnym razie nie czułabyś się dobrą mamą? Bo może boisz się cudzej oceny?
Może ja boję się tego, że jeśli będąc w Polsce nie zrobię maratonu spotkań i nie spotkam się z kimś, to ten ktoś się obrazi? Może tak panicznie boję się tracenia relacji, że stanę na rzęsach, zignoruję to, że zmęczona wcale nie jestem dobrym rozmówcą, i pojadę na kolejne spotkanie, chociaż mój układ nerwowy błaga o wieczór pod kocem i bez bodźców?

Może w pewnym sensie jestem jak mój laptop? Mogę poczekać z jego naprawą i korzystać z tego, że nie jest z nim krytycznie źle, choć nie jest też bardzo dobrze. Przecież jakoś ciągnę ten wagonik zwany życiem. Przecież wszyscy wokół są zmęczeni i przebodźcowani. Wszystkim doskwiera szare niebo i brak słońca.

Ale czy o to chodzi w życiu?! Żeby codziennie zaciskać zęby?

Czy coś się NAPRAWDĘ stanie, jak otwarcie powiem, że nie dam rady z kimś się spotkać? Jeśli jednak nie wyprasujesz tej koszulki, a ja wezmę dzisiaj jedzenie na wynos i zamiast stać przy garach, pójdę na spacer albo bezczynnie się pogapię przez okno, na sunące po szarym niebie chmury?

Może mogłam poczekać jeszcze z miesiąc albo dwa na wymianę baterii. A może spuchłaby jeszcze bardziej i uszkodziłaby komponenty, których wymiana byłaby droższa od £199.

Podobne wpisy

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments