Luty miał być lepszy. Bardziej produktywny, miał mieć więcej wzlotów niż upadków. Styczeń był jaki był, bo pewnie za mało się ruszałam i zbyt dużo porównywałam do innych. Na luty miałam dobry plan: joga i rower, częste spacery. Ograniczyłam używanie Instagrama, przestałam śledzić tych, których internetowa aktywność sprawiała, że czułam się źle (głupsza, leniwa, nie ogarniająca). Skalibrowałam kilka strachów, zaczęłam stosować aromaterapię. Rozpisałam duże zadania z pisania powieści na mniejsze.

W pracy wszystko ok, w związku najlepiej, a przyjaźnie bez dram. Udało się pomóc koleżance pomalować ścianę w jej kreatywnej przestrzeni. Do tego wiosna za oknem, słońce na niebieskim niebie i coraz lżejsze ubrania na grzbiecie. Luty był piękny.

Tylko dlaczego czułam się tylko gorzej i gorzej? Dlaczego wszystko na co miałam siłę to kolejny serial albo co najwyżej wyjście do sklepu po marchewkę?

Robiłam wszystko co lubię i co zwykle działało, żeby postawić się na nogi. Ale tym razem nic nie pomagało. Długie pisane rozmowy z samą sobą dawały tylko chwilową ulgę. Zjeżdżałam i zjeżdżałam, a gdy złapałam się na tym, że po raz kolejny myślę o tym, jak wspaniale byłoby przestać istnieć, to w końcu zapaliła mi się w głowie lampka ostrzegawcza: Tracę grunt pod nogami. Sama sobie nie poradzę. Umówiłam się na wizytę u lekarza i rozmowę z moją terapeutką.

Depresja jest podstępna. Nie zawsze musi objawiać się brakiem sił na wstanie z łóżka i zaniedbywaniem obowiązków. Mogą nie towarzyszyć jej łzy ani rozdzierający serce smutek. Można chorować i wciąż być wesołym jednorożcem na porannych spotkaniach w pracy, a po niej spotykać się ze znajomymi, i sypać sucharami jak z rękawa.
Czasem bywa jak brudne okulary. Wciąż można przez nie patrzeć, bo nie są aż tak brudne. Po jakimś czasie mózg przyzwyczaja się, do tego, że nie widzi super wyraźnie i traktuje to jako normę. Czasem jest jak filtr, który lekko przydymia jaskrawe kolory.

Moja depresja to zjazdy raz na jakiś czas. Mierzę się z tym tematem od dziesięciu lat. Ostatnio między jednym epizodem a drugim mija bardzo dużo czasu. Znam siebie coraz lepiej i radzę sobie z samą sobą coraz sprawniej. Ale wciąż nie od razu umiem rozpoznać, że to co zaczyna się ze mną dziać, to coś więcej poza dołem, chandrą, PMSem czy pełnią księżyca. Zwalam na zmęczenie, na natłok pracy czy na za dużą presję, jaką sama sobie robię. Bo często to jest właśnie to i wystarczy pogadać z kimś bliskim, odpocząć, wyspać się. Ale czasem to coś więcej.

Gdy zauważasz, że robisz co możesz, żeby poczuć się lepiej… Gdy myślisz, że w sumie to nic złego Ci się nie dzieje, ale jakoś tak nie chce Ci się żyć…

Proszę, idź do lekarza.

Może to tylko niedobór witaminy D. Może coś nie tak z Twoją tarczycą… A może to coś jeszcze innego. Ale może, może to właśnie zaczyna chorować Twoja głowa/umysł.

Świat jest zbyt piękny, żeby na niego patrzeć przez przydymiony filtr.

Podobne wpisy

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments