Niebieskie niebo jest trochę nie na miejscu w listopadzie. Zwłaszcza pierwszego. Szła w tym dzikim tłumie, raz po raz wpadając na kogoś, bo na przekór im wszystkim wolała patrzeć nad nich niż pod nogi. Końcówki różowego szalika (pashmina!), zamotanego wokół jej szyi i pachnącego j’adore, trzepotały wesoło na wietrze, beżowa kurteczka z eko-skóry była rozpięta, choć równie dobrze mogłaby ją nieść przewieszoną przez rękę. Mrrau, jak ciepło!
Więc do licha, dlaczego ma być smutna choć wcale tak nie czuje?
Tylko dlatego, że opadłe liście, szare groby i czerwone znicze?
Ona szesnastoletnia z długimi warkoczami, jeszcze nigdy nikogo, rozumiesz, tak terminalnie nie straciła. A nawet jeśli! Przecież nie odwiedzałaby go tylko od święta raz w roku, w pośpiechu, tłumie i zdenerwowaniu: „co powie sąsiadka!“. Nie! Przychodziłaby ot tak, pogadać, zaśpiewać piosenkę…. Żeby nikt inny nie widział i nie słyszał.
Tymczasem jeszcze nic nie musi.
Może sobie iść w tej szarej krótkiej spódniczce, w nienaturalnej jak na pierwszego listopada temperaturze i martwić się tylko jutrzejszą klasówką z matmy.
W końcu wszyscy, których kocha są jeszcze przy niej…
To jest dobre Ewo! Po przeczytaniu, poczulam niedosyt, jak po zjedzeniu jednego ciasteczka. Czekam na wiecej.
Awww! Dziękuję!
Choć nie wiem czy pociągnę akurat ten temat… :)