Zadanie brzmiało: napisz scenę złości. I… Nie byłam w stanie napisać takiej sceny, co siadałam do komputera albo kartki — pustka w głowie. Za namową koleżanki z klubu, zdecydowałam się ostatecznie opisać moją złość na pisanie, na mnie samą i na to zadanie, z którym sobie jakoś nie dawałam rady.
Lekcja dla mnie z tego taka, że czasem w głowie może być posucha, ale i tak warto spróbować coś napisać, choćby było tak kulawego jak ten tekst :)
Nie potrafię napisać tego tekstu, nie potrafię napisać tego tekstu, nie potrafię napisać tego tekstu…
Jeśli mózg faktycznie ignoruje słowo „nie“, to już dawno miałabym go napisany. DAWNO! A tu wciąż nic.
Wymyślam historie o wkurzonej kobiecie, wkurzonej na mężczyznę, nie klei mi się.
Wymyślam historie o wkurzonej matce, wkurzonej na bałagan zrobiony przez dzieci, nie klei mi się.
Przypominam sobie, o wkurzonej mnie, wkurzonej na ex szefową. I NIC MI SIĘ NIE KLEI. Normalnie jak niegdyś ciasto na pierogi…
Słowa nie sklejają mi się w zdania. Mapa myśli jest sucha jak studnia u Murakamiego. Co z tego, że składam skarpetki jak KonMarie (właśnie przeczytałam jej książkę), skoro nie potrafię napisać tego tekstu!
Rzuciłabym czymś, najbliżej leży pióro, ale lubię swoje pióro, a ono zdecydowanie nie lubi być rzucane.
Nawet stanie pod prysznicem nie pomaga. Przypominanie sobie starych kłótni działa tylko w ten sposób, że odzywają się moje nerwobóle, kłuje mnie w klatce piersiowej, bo chodzę wokół złości półtorej tygodnia.
A może półtora?
Nigdy nie wiem!
Co sprawdzam to zapominam…
Może właśnie dlatego się rozchorowałam?
Zaciskam pięść, pięścią walę w stół. Nic.
Podnoszę głos, wypowiadam brzydkie słowa. Nic.
Myślę o polityce, już mnie ściska w gardle i żołądek fika koziołki.
Zaczynam się cieszyć.
Myślę sobie: będzie tekst, będzie płynął!
Sięgam po pióro i…
NIC!
NIC NIC NIC.
Złość mi nie wyszła.
Słowa stoją obok siebie. Nie płyną tak jak zawsze. Muszę je z siebie wypruwać. Zestawiać zgrzytające zdania.
Ot, jestem pisarz od siedmiu boleści, co ze złością się pieści.