Niedziela.
Wstałam o siódmej. Słońce zalewało kuchnię i wielki stół przy którym jemy, a ja uwielbiam siedzieć, gapiąc się na ogródki sąsiadów. Nalałam sobie wody (pół na pół ciepła i zimna), nastawiłam zmywarkę i przystąpiłam do porannego weekendowego rytuału. Ja, woda i notes. W tygodniu zwykle daję sobie czas tylko na wodę, próbując ogarnąć jednocześnie śniadanie, ubieranie i jakieś ostatnie przytulania się, zanim nas oboje pochłonie praca. W weekendy luksusem jest wczesny poranek w tempie slow.
Wstałam w dobrym nastroju. Bardziej cicha niż wczoraj, bardziej do środka niż na zewnątrz. Po myślach krążyły jakieś resztki snu, abstrakcyjne historie o lisach w mieście, które dnie spędzają ukryte w mrocznych czeluściach miasta, a nocą biegają po ulicach, drąc się w niebogłosy. Zresztą… może tak właśnie jest?
Wczoraj miotałam się po domu, nie mogąc za nic zabrać. Taki rodzaj frustracji, gdy wiesz, że coś trzeba zrobić, do niczego nie masz serca, na nic nie masz siły, ale no… musisz. Ale nie masz siły. Więc stoisz/leżysz/siedzisz ani nie robiąc, ani nie odpoczywając. Czarę goryczy (hehe) dopełniło przeciętne jedzenie w nowej dla nas włoskiej restauracji. Nie lubimy się carbonaro, trafiasz na listę, na której siedzi już wędzony łosoś i lasagne. Problemy pierwszego świata są wtedy, gdy masz czas o myśleniu o rodzaju słodzika użytego w truskawkowym mojito (cukier, tylko cukier!).
Wiewiórka przemknęła po płocie sąsiada. Czarny ptak z pomarańczowym dziobkiem trzepie skrzydełkami i wyskubuje sobie coś spod skrzydła. Przekwitają ostatnie drzewa.
Wczoraj miałam przygotować kolejną partię tekstu powieści na dzisiejszego skypa z moją Pisarską Grupą Wsparcia. Chodziłam wokół komputera i nic nie zrobiłam, a dzisiaj, jak tylko skończyłam pisać w notesie, zabrałam się za poprawki rozdziałów. Jest dziewiąta, wypiłam trzy kubki wody i zredagowałam 10 stron tekstu. Niebo tymczasem zmieniło nastrój, zasłoniło siebie i słońce chmurami. I po pogodzie.
Jak to się dzieje? Jak to jest, że jednego dnia mamy flow i możemy przenosić góry, a drugiego z wszystkim jest pod górkę?
Dobre i złe dni.
Jednego dnia zadzwonię do urzędu od razu, kiedy pojawi się taka potrzeba, by w inne odwlekać tę czynność w nieskończoność. Raz przemykam po ulicy, marząc, by nikt mnie nie zauważył i nikt na mnie nie patrzył, a raz potrafię uśmiechać się do ludzi i utrzymywać z nimi kontakt wzrokowy. W niektóre dni wkurzam się na siebie, że jestem antyspołecznym dzikusem, a w niektóre akceptuję bez gadania, że czasem wolę sobie podumać o urodzie świeżo zielonych listków i pod żadnym pozorem nie wchodzić w interakcje z ludźmi.
Jak to jest, że akceptujemy zmiany humoru pogody, a tak trudno jest się nam pogodzić z tym, że czasem mamy ochotę walić piorunami albo gradem z wściekłości, a czasem świecimy blaskiem na tyle, żeby było komfortowo: nie za ciepło i nie za zimno?
9:15, słońce znowu wyłania się zza chmur. Na krzaku za oknem wróble urządziły nasiadówkę i ćwierkają radośnie. Może musi się zdarzyć taki rozlazły piątek i taka sfrustrowana sobota, żeby niedziela znalazła dla siebie łagodność i czystą radość tworzenia?