Babiszonowi…
Była sobie miłość.
Objawiała się w drobnych gestach: podanym kubku herbaty i położonym na ustach palcu „jestem cicho, nie chcę ci przeszkadzać, pracuj”.
Czuwaniu w godzinach wieczornych „czekam na ciebie aż wrócisz bezpieczna”. Dumie widocznej w spojrzeniu, słyszalnej w każdym słowie. Zakręconych słoikach zupy ogórkowej.
Akceptacji panierki z kokosa i zagęszczania marantą trzcinową „ja się nie znam, ty wiesz lepiej”.
Była sobie miłość, zawsze zadbana, czyściutka i elegancka, pachnąca zielonym kremem Pondsa do twarzy.
Była sobie miłość, leżała na szpitalnym łóżku, spojrzała na mnie po raz ostatni. Dwie łzy popłynęły po jej policzkach.
Kochała kwiaty.
Ta miłość pokazała mi świat, palcem wskazywała na krokusy i przebiśniegi, a potem denerwowała się gdy mnie wołała, a ja od razu nie podchodziłam do stołu — wspólne posiłki to była świętość prawie tak jak rosół niedzielny, kluski, rolada i modro kapusta oraz kołocz ze srą.
Tamtej soboty świeciło tej miłości słońce, kwiaty leżały u jej stóp, nagle zerwał się wiatr…
Wierzę mocno, że ta miłość skleja teraz rozsypane w drobny mak serca i będzie w nich już na zawsze.
Bo miłość nie przemija.