Oczywiście całym swoim wielce ważnym jestestwem daję Ci znać, jak jestem obrażona. Wyprostowałam się, żeby przypominać osobę, która połknęła kij od miotły (albo miała tę miotłę włożoną w du…), trochę na Ciebie patrzę, a trochę nie, kątem oka sprawdzam, jak bardzo Cię to moje obrażenie dotyka. Pławię się w Twoim zaskoczeniu, dyskomforcie albo (lepiej!) bólu. Bo wtedy odpokutowujesz.

Odzywam się, starając, żeby ton mojego głosu ciął jak nóż, którym się kroi pomarańcze, i który zawsze jakoś tak niechcąco się omsknie z grubej skórki wprost na palec. Boli cię? Och, masz tu plaster, wodoodporny. A w ogóle, to trzeba było kupić czerwone pomarańcze, a nie bawić się we własną produkcję Blutorangen!

Tu opowiedziałabym Ci, jak nauczyłam się tego słowa. Na wakacjach w Neuheim, nad słoikiem dżemu, czując głębokie połączenie z misiem Paddingtonem (wiesz, że marmoladę się robi z cytrusów?). Wtedy jeszcze jadłam gluten. Wtedy też nauczyłam się kochać rukolę i pić radlera. To było trochę później od chodzenia po Spaghetti Eis, wiesz? Choć w tym samym domu. Ileż ja przeczytałam na tych wakacjach książek! Nie, „Imienia Róży“ (dodawano ją w tamtym czasie chyba do jakiegoś numeru Wyborczej) nie byłam w stanie przełknąć.

Ale jestem lakoniczna, bo w obrażeniu tak przecież trzeba robić, zwłaszcza, jeśli przed obrażeniem (anno obrażeni, AO) spontanicznie opowiadałam Ci to i jeszcze o tym przepięknym kolorze światłocienia, które zachodzące nad wiktoriańskimi domami słońce rzuciło na ścianę.
Teraz Ci nie powiem.

Obraziłam się, ale przecież dalej rozmawiamy, więc jestem lepsza od tych wszystkich, którzy zamykali się przed nami na – bywało i – tydzień. Że pod koniec wiliśmy się w upokorzeniu, na kolanach prosząc o wybaczenie, mówiąc to wszystko, co Obrażony_a chciał_a usłyszeć, a nawet jeszcze więcej, traktując to trochę jak etiudę na warsztatach teatralnych, wspinając się na wyżyny wyglądu osoby cierpiącej. Nie, nie kłamałam, obróciłabym się w pył, byleby tylko Obrażony_a znowu zechciał_a mnie traktować, jakby mnie znała. Znała! Bo „kochała“ wydawało się wtedy luksusem.
Obróciłam w pył poczucie własnej wartości, widzisz, jak dobrze, że nie musisz tego dla mnie robić?

– Kolacja na stole!

Bo przecież się odzywamy do siebie, choć w tym miejscu wolałabym Ci już powiedzieć „Zjesz… ze mną…?“, ale muszę trzymać na twarzy sztywną maskę, jakbym przedawkowała botoks, i odwracać głowę w drugą stronę, żeby nie dało się zobaczyć, że jednak się uśmiecham, bo lubię, jak podchodzisz do stołu.

Nie wiem już, o co się obraziłam. Pewnie Twoje zachowanie nie było zgodne z moimi oczekiwaniami. A może zostało powiedziane coś bardzo wrednego. Ale patrz, doceń, rozmawiamy dalej, przełamujemy rodową traumę, w której się wychowaliśmy. Może następne pokolenia, dzięki temu usiądą twarzą w twarz i porozmawiają.
Słowami o słowach, o uczuciach i zachowaniach.

Podobne wpisy

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments