Pewnie nie byłam jedyną małą dziewczynką zafascynowaną filmami o Sisi i piękną Romy Schneider, więc jak tylko dowiedziałam się, że tegoroczny WordCamp Europe (czyli konferencja dla ludzi związanych z WordPressem) będzie w Wiedniu, wiedziałam, że muszę tam pojechać. W związku z tym, że zaraz po konferencyjnym weekendzie Florence & The Machine gra w Gdyni (a ja oczywiście muszę tam być) właśnie doświadczam siedmiogodzinnej podróży pociągiem z Wiednia do Warszawy (poza tym, że czasem trzęsie i że jestem głodna, jest dobrze).
Sama konferencja miała kilka wad i zalet, i na pewno nie żałuję, że w niej wzięłam udział. Głównie dlatego, że udało mi się przełamać swój lęk i porozmawiać z wieloma fajnymi ludźmi. Odkąd pamiętam rozmawianie z ludźmi, których dopiero co poznałam (i uprawianie small talków i networkingu) sprawia mi ogromną trudność. A że nie lubię stwierdzeń w stylu: “Tak mam i daj mi spokój”, (wierzę, że bardzo dużo w nas samych jesteśmy w stanie zmienić jeśli tylko się postaramy), wybrałam się na “szybkie randki” z innymi uczestnikami konferencji. To znaczy, że rozmawiałam przez kilka minut z kimś zupełnie obcym, właśnie po to, żeby się skonfrontować z moim strachem. Okazało się, że wcale nie jestem w tym taka najgorsza! Choć zdecydowanie muszę popracować nad tym jak przedstawiam się innym ludziom i na co stawiam nacisk mówiąc o swoim doświadczeniu zawodowym.
Wiedeń mnie nie zachwycił (ale to nie tak, że mnie rozczarował). Jest bardzo ładnym miastem i nie twierdzę, że zobaczyłam w nim wszystko, ale zabrakło mi w nim tego czegoś, co sprawiłoby że mogłabym się w nim zakochać tak jak w Krakowie czy Paryżu. Zawsze jak odwiedzam nowe miejsce pozwalam sobie na to, żeby najpierw poczuć jego klimat i atmosferę. Czasem dzieje się magia i po prostu wiem, że w tym mieście mogłabym pomieszkać. Tym razem magia nie zadziałała.
Natomiast zdarzyło się coś co mnie ogromnie wzruszyło.
Oczywiście musiałam zobaczyć Schonbrunn. W drodze do, spotkaliśmy bardzo miłą starszą panią, Austriaczkę, która widząc nasze drobne zagubienie w metrze, prawie że się nam rzuciła na pomoc. Nie znała angielskiego, a my dość mocno kaleczymy niemiecki, ale przekonałam się jak silna jest moc uśmiechu i gestów. Twarz tej starszej pani naturalnie uśmiechała się do świata. Po porannym sprawdzeniu fejsbuka i zmierzeniu się z falą hejtu niektórych Anglików w kierunku imigrantów, byłam naprawdę przerażona, tymczasem ona przypomniała mi swoim uśmiechem, że to nie znaczy, że w ciągu nocy świat stał się zły. Wciąż to ode mnie samej zależy czy będę bardziej zwracać uwagę na dobre, drobne gesty sympatii i tworzyć malutki świat wokół mnie w atmosferze miłości i pokoju.
(Pani przypomniała mi Babcię. Do tej pory jeździłam do Niemiec zawsze z nią. Fantastycznie mówiła po niemiecku. Pewnie pokiwałaby dziś głową i powtórzyła po raz pięćsetny, że mogłam się była uczyć niemieckiego.)
Usiedliśmy z Andrzejem na wzgórzu naprzeciwko Schonbrunnu w Cafe Gloriette, piliśmy kawę i jedliśmy bezglutenowe słodycze — w końcu jak wakacje to wakacje! Spędzaliśmy leniwie czas nigdzie się nie spiesząc, czytając książki, spokojnie spacerując i po prostu było nam dobrze.
Dalej jestem trochę pogubiona (zobaczenie mojej eks szefowej kilka tygodni po zwolnieniu było mocno stresujące, przyznaję), szukam tego co chcę robić. Wiem już jednak, że chcę pisać i chcę lepiej poznać WordPressa. Mózg mi mieli myśli niczym maszynka mięso na kotlety. I dobrze, jestem coraz bliżej. Nie tylko Warszawy.