Pierwszego stycznia fejsbuń ujawnił mi te wszystkie postanowienia, do których podeszłam kiedyś z przymrużeniem oka dzieląc się nimi w statusach. Jakie to zabawne, że w kilka lat później zupełnie o tych deklaracjach nie pamiętam.
Zastanawiam się nad tymi wszystkimi cichymi życzeniami i marzeniami wypowiadanymi bez większego zastanowienia, rzucanymi w świat i niekoniecznie na wiatr.
Chciałabym podróżować…
Chciałabym, żeby mój chłopak…
Znaleźć sukienkę…
Fajną pracę…
Jak drobne zaklęcia, o których myślałam, że jeśli nie zadziałały w sekundy po ich rzuceniu, to znaczy że nie zadzieją się już nigdy. A tymczasem wszechświat działał po cichutku podsuwając pod stopy kolejne stopnie w miejscach przepaści.
W Sylwestra usłyszałam bardzo miły komplement pod adresem czerwonego curry, które zrobiłam.
A. na bieżąco chwali to co przygotowuję (a spróbowałby nie!:P), niedawno zaskoczyłam samą siebie krupnikiem z lekko azjatyckim twistem. We wrześniu na pracowym wyjeździe, risotto i łosoś, które przygotowałam z kolegą na kolację, było ogłoszone najlepszym daniem wyjazdu. Coraz częściej improwizuję, tylko trochę bazując na gotowych przepisach.
Ja i gotowanie? Jak to się stało?! Przecież te kilka lat temu jedynymi jadalnymi rzeczami, które wychodziły z mojej kuchni były te przywiezione od mamy i babci. A teraz nie wstydziłam się zaprosić znajomych Anglików na Wigilię. Coraz częściej myślę, że wolę zjeść w domu, bo bardziej mi smakują te proste potrawy, które przygotowuję w domu. I choć nie sądzę, żeby gotowanie stało się moim hobby, to jakimś cudem nabrałam w nim wprawy.
Masz jakieś postanowienie, które przepisujesz z roku na rok, bez większych nadziei na ich spełnienie?
Pójść 52 razy na jogę w roku jest takim moim powtarzającym się postanowieniem. Joga jest w moim życiu od dobrych kilku lat, ale nigdy nie była na pierwszym miejscu. Wszystko zawsze miało od niej większy priorytet. Głównie przez to, że strasznie ciężko mi było ruszyć się z domu na zajęcia.
2019 przyniósł mi jednak w tym temacie przełom. Od dwóch lat mam karnet do studia, w którym co czwartek jest slow-flow joga, a co piątek dynamic-flow (nie mam pojęcia jak to przetłumaczyć). Dwa lata zajęło mi polubienie wychodzenia raz w tygodniu na zajęcia. Noo… bardzo pomógł mi w tym trik z nagradzaniem samej siebie imbirowymi szotami, które uwielbiam.
Jakimś cudem nadszedł grudzień, a ja nie tylko zaczęłam w końcu rozmawiać z dziewczynami, które chodzą ze mną na zajęcia, nie tylko nie mogę się doczekać kolejnego czwartku, ale też ruszyłam szanowne cztery litery na świąteczną imprezę mojego studia.
2019 zakończyłam z zaliczonymi 36 zajęciami. Strasznie się z tego cieszę.
W 2020 chciałabym ją ćwiczyć jeszcze częściej, zwłaszcza, że Adriene, jak co roku, wypuszcza nowe wyzwanie. Fajnie byłoby je zrobić :)
Puenta tego tekstu?
Chyba tylko taka, że nawet jeśli mam problem z wyznaczaniem celów, planowaniem i tworzeniem harmonogramów (coś czuję, że jeszcze o tym napiszę), to całe szczęście moje życie samo z siebie dba o to, żebym nie stała w miejscu, ale jednak się rozwijała. I to jest absolutnie cudowne! I tak, może czasem jestem jak ta tratwa unosząca się na fali i płynąca gdziekolwiek, choć mogłabym być motorówką płynącą w określonym kierunku, ale mimo wszystko płynę, pomimo tych wszystkich wzlotów i upadków, stanów depresyjnych, które kradną mi po kilka tygodni w każdym roku, unoszę się na powierzchni i to napawa mnie ulgą :)
Fot. Debby Hudson / Unsplash