Dzień dobry Pierwszy Września!
Witaj szkoło, imię i nazwisko, granatowy dziennik ocen i czerwone bdb z minusem.
Pamiętam swoją coroczną ekscytację nowym planem lekcji. Kiedy będę kończyła wcześniej? Kiedy będzie można nie śpieszyć się rano? Jak teraz będą wyglądały moje dni? Trzymanie kciuków, żeby fizyka nie była w tym samym dniu co chemia. Obie lubiłam, ale obie razem w jednym dniu to było trochę za dużo. Przekonywanie się, że tak, w tym roku znowu dwie biologie. Do dzisiaj mi to zostało, na samą myśl o biologii i geografii mam ciarki.
Ach, pierwszy września. Nie ma się co martwić, toż to jeszcze jeden dzień wakacji z lekkim aromatem szkoły ciągnącym się za uczniem po wyjściu z akademii rozpoczynającej rok szkolny.
Gładzenie nowych zeszytów po okładkach i kartkach (zostało mi do dzisiaj), wąchanie podręczników (tak, wiem…) i proszenie taty, by mi je wszystkie podpisał, bo takie ma piękne pismo!
Och, wrzesień!
Najlepszy czas by załatwić ocenę z odpowiedzi. Zgłaszanie się na początku semestru miało w sobie coś z wyrachowania: mniej materiału i jeszcze mi się chciało.
Najtrudniejsze w tym całym etapie mojego życia było to, że po rozczytanych wakacjach czasu na książki było dużo mniej. Lektury w większości były nudne, zresztą co to za przyjemność czytać “Faraona” na czas.
Byłam dobrą uczennicą.
Uczyłam się i uprawiałam selfmarketing (o czym nie miałam wtedy pojęcia). Gdy wyrobisz sobie renomę dobrego ucznia, potem możesz z niej korzystać do końca szkoły. Na Twoje słabości raczej przymyka się wtedy oko.
Szkoła przetrwania czy proces zdobywania sympatii?
Nie mylmy tego, proszę, z podlizywaniem się.
Przed liceum miałam pod górkę ze zdobywaniem sympatii współuczniów. Miałam wrażenie jakbyśmy żyli na innych planetach. Lawirowałam między grupkami, łatwo w niektóre wchodząc, nigdy jakoś się nie zżywając.
Miałam swój świat słów zamykany w licznych “Opowiadaniach o nastoletniej miłości”, które publikowałam w kolejnych numerach redagowanej przeze mnie w gimnazjum gazetce szkolnej.
Miałam swój świat kółek zainteresowań: od teatralnego, przez informatyczne po geograficzne. Jak udawało mi się wtedy to wszystko pogodzić?
Po latach nie jestem dumna z rokrocznych świadectw z czerwonym paskiem, bo zdobywanie ich odbyło się kosztem życia towarzyskiego i trudności z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami i właściwie niewiele mi one dały.
W pewnym sensie byłam dzika, i dzikość ta mi przeszła chyba dopiero po studiach.
Jestem natomiast dumna z tego, kim pomimo całego mojego pogubienia byłam, twórczą dziewczynką potem dziewczyną, która nie dawała wyrwać sobie pióra z ręki i w wolnych chwilach uczyła się HTMLa i obsługi Photoshopa. Mnóstwo czytała i bardzo pragnęła miłości.
Dziś wspominam tamtą siebie zasiadającą w szkolnej ławce i macham jej wesoło. Choć popełniła kilka głupot, jak wszyscy inni, to dzięki temu jaka była kiedyś, mogę teraz być taka jaka jestem teraz.
A wygląda na to, że całkiem równa ze mnie babka :)
Wrzesień to piękny miesiąc,dobrze mi się kojarzy. Również czekalam, żeby moc zacząć zapisywać nowe zeszyty, no i ten zapach nowości – uwielbiam. I tak mi zostało, że zanim zacznę czytać nową książkę, zawsze muszę się nią najpierw zaciągnąć 😊
Koniecznie! Nie wiem co jest w tym zapachu książek, ale to chyba jakiś narkotyk!:D
Ah przeczytałam jednym tchem! Dziękuję Ci Ewa za ten tekst. Dzięki niemu i ja na chwilę zanurzyłam się we wspomnieniach. Rzeczywiście pierwszy września to było coś niesamowitego! Pachnące i nowe książki, zeszyty, długopisy i piórnik. Głowa pełna dobrych chęci i mocnych postanowień. A do tego chłodne poranki ale za to piękne słoneczne po południa. Mmm… Ale to było fajne!
I te poranne mgły wrześniowe. Ach, coś pięknego jest we wrześniu!
Dziękuję za komentarz :)
Nie znosiłam września, bo przynosił kolejny rok szkolnej udręki. Teraz, jako dorosła osoba, na przekór, zawsze we wrześniu, zaczynam wakacje.