To nie to co myślisz – to nie jest kolejny tekst o tym, jak wspaniała jest Flo (choć oczywiście jest!). To tekst o oczekiwaniach i rozczarowaniach. O ograniczeniach, które istnieją tylko w głowie, i o zaskoczeniu wynikającym z pokonywania ich. I trochę o rozszerzaniu strefy komfortu.

W sobotę byłam na londyńskim British Summer Festival, na moim dziesiątym koncercie Florence + The Machine. I to już 6 lat mojego psychofanienia. Niczego nie żałuję :)

Z tej okazji zamieszczam kącik pytań i odpowiedzi:

– Czy jeszcze ci się nie znudziło?
– Absolutnie nie!

– Co się zmieniło przez te 10 koncertów?
– Strasznie dużo! Flo się zmieniła i ja się zmieniłam. Na całe nasze szczęście!!! Ale ten tekst jest o mnie, nie o Flo (z nią jest wspaniały, ultra szczery wywiad w ostatnim magazynie Q, polecam!)

– Kiedy koncert numer jedenaście?
– We wrześniu, w Atenach!!! <3

Koniec kącika.

Oczekiwania i rozczarowanie

Z każdym koncertem uczę się o sobie czegoś nowego. Pisałam już o tym, że jej koncerty pozwoliły mi się otworzyć na muzykę. Myślałam już nawet, że umiem się bawić, że mam ludzi w nosie i zwisa mi, co ktoś o mnie pomyśli, ale im bliżej wyjścia z domu, tym bardziej wpadałam w panikę. 

A wszystko dlatego, że… szłam na ten festiwal sama. Jak jakiś no life bez znajomych.

Nie no, byłam już sama na festiwalu, rok temu. Ale umówmy się, to jednak co innego, iść na jeden koncert w ramach festiwalu (co zrobiłam z Flo i OWF 2018), a co innego wybrać się samej na praktycznie cały dzień.

W sobotę rano na myśl o tym, że będę musiała SAMA szwendać się od sceny do sceny, sama stać w kolejce po jedzenie i picie… sama pić! No właśnie? Czy jak jestem sama to pić alkohol czy nie? (Czy to już alkoholizm jak się pije samemu?) SAMA czekać na koncerty wśród tych wszystkich rozbawionych i roześmianych ludzi. To… naprawdę rozważałam zostanie w domu i schowanie się pod kołdrą. 

Może i czasem jestem taka hop-siup do przodu „Ha, chcesz gdzieś iść, ale nie masz z kim?! Weź się nie wydurniaj, go for it, girl!”, ale jakaś część mnie wciąż bywa przerażona światem i tłumami albo wizją spędzania z samą sobą czasu i bywa, że ona bierze górę nad resztą mnie.

Nie dalej niż dwa tygodnie temu wyszłam nagle ze spotkania ze znajomymi w knajpie, bo ilość bodźców wokół przekroczyła moje umiejętności przetwarzania (dowiedziałam się niedawno, że jestem #WWO, może kiedyś napiszę o tym więcej, na razie podrzucam link).

Dotarłam do Hyde Parku i… okazało się, że dostęp do odgrodzonego terenu pod sceną jest tylko dla ludzi z fioletową opaską na nadgarstku. A fioletowa opaska była rozdawana właścicielom takiego samego rodzaju biletu, jak mój, z tą różnicą, że oni dotarli na festiwal jako pierwsi. BADUM TSSS… I nie, nie było żadnej opcji, żeby taką opaskę kupić. I nie, nie miałam zielonego pojęcia, że tak będzie. Jakbym wiedziała, to przyjechałabym wcześniej!!!

Londyński festiwal utarł mi nosa. Po staniu pod samiutką sceną w Oslo, teraz pękało mi serce. No bo co to za koncert Flo bez widzenia jej tańczącej na scenie?!

Ja naprawdę nie chciałam żadnych barierek. Chciałam tylko stać w tłumie równie szalonych na jej punkcie fanów, bawić się z nimi i widzieć, jak moja ulubiona wokalistka biega po scenie. A nie denerwować się, że budki dźwiękowców i oświetleniowców zajmują mi pół widoku.

Byłam potwornie rozczarowana. Ubzdurałam sobie, że podstawą udanego koncertu jest dobra miejscówka. Lubię być blisko i pisałam o tym tu. Nie ma miejscówki? Koncert pewnie będzie do bani. 

Nie wiem, jak inni przeżywają ważne dla siebie rzeczy, ale ja się wciąż borykam ze swoimi oczekiwaniami. Czekając na coś, wyobrażam sobie, że żeby było dobrze, to ma być JAKOŚ KONKRETNIE WSPANIALE. A gdy coś idzie niezgodnie z tymi wyobrażeniami, to bardzo to przeżywam. I niestety, jak za bardzo się na coś zafiksuję, potrafię sobie zepsuć zabawę. 

Tymczasem Internet w telefonie bardziej mi nie działał niż działał. Byłam sama, rozczarowana i nawet nie miałam się jak wyżalić! No najgorzej!

Co mogłam zrobić? Poszłam po cydr, a potem usiadłam z nim na trawie i słuchałam Lykke Li, której „I Never Learn” dawno temu słuchałam dość często. Dookoła mnie pełno pogrupowanych ludzi. Gadających, śmiejących się, wyglądających na szczęśliwych.

Oni.
I ja.
Oni.
I ja.
I niewysyłające się wiadomości na messengerze.

Odłożyłam telefon i zajęłam się patrzeniem z zazdrością na ludzi z fioletowymi opaskami na nadgarstkach. W głowie już widziałam, jak rzucam się na jakiegoś delikwenta i zdzieram mu tę opaskę z ręki. Ale szybko doszło do mnie, że to totalnie nie ma sensu, bo takiej zdartej opaski nie miałabym jak na sobie skleić! (Zapamiętać: taśma klejąca w każdym niezbędniku festiwalowicza!) ;)

Jednym słowem kiszka. 

Olśnienie

Dwa cydry, porcja frytek z batatów i trzy koncerty (Lykke Li, Aldous Harding i The National) później, weszłam przypadkowym ludziom na ogon i zaczęłam przemieszczać się za nimi w głąb koncertowej masy (znowu to myślenie: im bliżej, tym lepiej). Zaczęło się robić duszno i szybko zrozumiałam, że ani nic nie zobaczę, ani się nie pobawię, bo powiedzieć, że jest ciasno, to nic nie powiedzieć. I olśniło mnie: Nie jestem w stanie zmienić tego, że niewiele widzę, ale wciąż mogę czuć się na tym koncercie dobrze. Więc się cofnęłam. Bardzo. Byłam tak daleko, i tak bardzo musiałam się wspinać na palce, że do teraz w sumie nie wiem, czy ta biegająca po scenie mała kropka, to była Flo, czy tylko mucha tańcząca w powietrzu. 

Znalazłam sobie dziurę w tłumie. I – eureka! – tak daleko od sceny nie trzeba walczyć o miejsce, nikt się nie wpycha, nie trąca łokciem i nie zasłania widoku na telebimy telefonem…

No, a potem usłyszałam pierwsze dźwięki June i odpłynęłam. Zapomniałam o rozczarowaniu, o tym, że jestem tam sama, że się czegoś bałam… Przetańczyłam nie jedną piosenkę, nie dwie, ale calutki koncert. I nie, że „o tu pobujam biodrem raz czy drugi, i może machnę ręką, bo w sumie to wokół nikt nie tańczy, więc bym się za bardzo wyróżniała”. O, słodki Boże!, wpadłam w jakiś trans i to był najlepszy pod kątem zabawy koncert, na którym byłam w życiu. Jeden z tych momentów, kiedy po prostu jesteś, i robisz te ruchy, na które ma ochotę ciało. Nie wiem co to była za magia, ale… tańczyć, jakby nikt nie patrzył – achievement unlocked!

To, co wydawało mi się totalną porażką, było jednocześnie najlepszym, co mogło mnie spotkać, i to całe doświadczenie, okazało się niesamowicie uwalniające! Gdy nie widzisz, bo brakuje ci dioptrii i centymetrów, to zostaje słuchanie i czucie, a to jest już tak niesamowicie dużo!!! 

Nie nagrałam żadnego video. Zrobiłam jakieś trzy zdjęcia, z czego dwa zachodowi słońca (był przepiękny). Po prostu tam byłam. Wzruszałam się na The End of Love i No Choir. Trzęsłam włosami na Kiss with a Fist… Zagadała mnie grupka stojąca obok i koncert zakończyłam tańcząc z nimi i drąc się wspólnie do Shake It OutYou’ve Got the Love

A potem totalnie spokojna i szczęśliwa wróciłam do domu, dziękując sobie, że jednak nie schowałam się pod kołdrą, tylko dzielnie stawiłam swoim strachom czoła.

To ja, jak siedzę zmęczona, ale bardzo szczęśliwa, na peronie i czekam na metro w stronę domu.

Podobne wpisy

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments