Sobotni wieczór i pierwszy weekend po powrocie. Mój osobisty koniec wakacji.
Jestem w domu sama, słucham bossanovy, płoną świece, zielona liściasta parzy się w czajniczku. Nad kubkiem unosi się ledwie widoczna para.
Gdy wracałam w czwartek z jogi, pomyślałam, że po tygodniu spędzonym na suwalszczyźnie, moje wieczorne i nocne Richmond wydaje się głośne. Uwielbiam być nad morzem, ale przyznaję, że las i ciepłe spokojne jezioro zrobiły na mnie wrażenie. Gdy w środku mnie szalała kolejna burza, one swoim spokojem dawały wsparcie i przekonywały, że to wszystko przeminie.
Dzisiaj moje centrum dowodzenia jest przy dużym stole w jadalni, tym samym, który stoi pod oknami wychodzącymi na jeszcze zielone ogródki. Mam wrażenie, że świat wcisnął sobie Pause, żadna gałązka, żaden listek się nie kołysze. Wiatr wstrzymał oddech i razem ze mną wsłuchuje się w ciszę, która wcale ciszą nie jest, i nie była nią nawet w środku lasu: Tam szumiał las, trzaskały cieniutkie patyki i szeleściły suche liście pod ciężarem przemykających wiewiórek, a wiatr tańczył między wierzchołkami drzew. Tu też trzaskają gałązki, ćwierkają ptaki, szumią samoloty i samochody, woda pryska z ogródkowego kranu, szczeka pies…
Chyba nigdy nie miałam tak zajętych wakacji, bo od maja, raz na kilka tygodni gdzieś jechałam. Najważniejsze, wręcz przełomowe dla mnie były dwa wyjazdy pisarskie: na kurs pisania o podróżach w maju i na odosobnienie pisarskie, z którego wróciłam tydzień temu. Jeden dał mi nadzieję, a drugi przyniósł pewność. Oba napełniły spokojem: w końcu wiem kim jestem.
W Supieniach nie skończyłam powieści i właściwie to niewiele tam nawet pisałam. Bardzo dużo czasu spędziłam na rozmawianiu z dziewczynami i z samą sobą, na odpowiadaniu na pytania, na zamykaniu rozdziałów. Na opłakiwaniu końców i oswajaniu zmian. Wróciłam stamtąd z nową tożsamością i cudownymi znajomościami.
Dzisiaj byłam na spacerze nad rzeką i w Tarasowych Ogrodach (Terrace Gardens). Nad Tamizą, w porównaniu z latem, pustki. W Tide Tables wolne stoliki, na słonecznych bulwarach puste ławki, i nikt już nie siedzi na trawie. Nie zawiodły mnie za to psy, spotkałam jedną grubiutką owcę i dwa przepiękne białe Golden (?) Retrivery. Kobieta prowadziła suczkę, z drugiej strony nadchodził mężczyzna z psem: spotkali się gdzieś w połowie drogi, zamienili kilka słów, podczas gdy goldenki ciekawie się obwąchiwały. Kiedyś napiszę powieść dla dzieci pt. „101 golden retriverów“ :)
W Hollyhock Cafe poprosiłam o wodę z kranu, a gdy piłam ją przy malutkim stoliczku, niedaleko na wielkim powalonym konarze trzy wiewiórki wcinały orzeszki. Te (wie)wiórki to są bardzo zabawne zwierzątka – poruszają się szybciutko, wspinają na drzewa, skaczą po gałęziach, grzebią w ściółce, lekkim jak puch ogonem machają zamaszyście po czym wyczuwając człowiecze kroki zamierają i przez kilka sekund udają, że wcale ich nie ma tam gdzie są.
Coraz więcej parkowych ścieżek pokrywa warstewka wyschniętych liści, a ja myślę o wyciągnięciu z szafy szalika. Ostatnia noc była na tyle chłodna (11 stopni!), że poddałam się i zamknęłam okno, a potem leżałam skulona próbując się ogrzać – czy to już ten czas na grubszą piżamę i termofor?
Stopniowo przychodzą mi do głowy przepisy na potrawki, które będę robić w wolnowarze. Jestem fanką kasinego Warzywnego gulaszu z dynią. Fajnie tak powrócić myślami do przygotowywania czegoś więcej niż gotowanego bobu i lekkich sałatek.
W piątek po powrocie ze zdjęć (fotografowałam wystylizowaną na pannę młodą modelkę) po raz pierwszy tego sezonu zapaliłam świece w kominku i lampki, zawinęłam się w koc, próbując się ogrzać. Zrobiło się nastrojowo, witajcie długie wieczory… Ta wiosna i lato były tak intensywne emocjonalnie, że trochę nie mogę się ich doczekać. Już nawet kupiłam cynamonowo-korzenną herbatę.
Dobrze, jesieni, możesz przychodzić: wiem co robić, jestem spokojna, jestem szczęśliwa. Teraz potrzebny mi tylko czas.
Hm. Ciekawie spędzone czas wakacyjny. Teraz rzeczywiście jesień może już w Twoim życiu nadejść :) Pozdrawiam.