Treść tego wpisu była styczniową Pocztówką, czyli listem, który regularnie, w każdą ostatnią niedzielę miesiąca, wysyłam mojej emailowej społeczności. W pocztówkach dzielę się rzeczami, które są dla mnie ważne: głównie o poszukiwaniu piękna w codzienności i życia powoli na własnych warunkach.
Jeśli chciałabyś (chciałbyś) otrzymywać takie i podobne wiadomości ode mnie, możesz się zapisać tutaj (i nie zapomnij proszę potwierdzić zapisu :))
Publikuję go z okazji Dnia Ziemi, trochę jako wyraz mojej frustracji i często bezsilności. Ale też troski i miłości do naszej planety. Dziś płonie Biebrzański Park Narodowy. Zima była bardzo sucha…
Dokąd my wszyscy zmierzamy i kiedy się ockniemy?
Styczeń 2020
Żonkile w połowie stycznia nie cieszą, jak te z końca lutego.
Na naszej ulicy kilka drzew wypuszcza już pąki. W uliczkach osłoniętych od wiatru, kilka drzewek już kwitnie. Od kilku lat na ich widok wariowałam z radości, w tym czuję tylko ucisk w brzuchu.
Jest za wcześnie.
Podobny ucisk czułam na zakupach, gdy w koszyku lądowały owinięte w folię warzywa, gdy na wakacjach zapomniałam wspomnieć, że nie chcę plastikowej słomki.
Ograniczyłam kupowanie ubrań. Przez 10 miesięcy 2019 jedyną nową do ubrania rzeczą, jaką kupiłam, były rowerowe spodenki. W charity shopie upolowałam dwie letnie sukienki – wcześniej używane.
Ponad rok temu przestałam się mieścić w ulubione dżinsy. Ale dopiero kilkanaście miesięcy później przestałam mieć z tego powodu wyrzuty sumienia i pozwoliłam sobie kupić coś na zastępstwo, bo zauważyłam, że naprawdę brakuje mi czarnych rurek.
Tych starych dalej jest mi żal, bo po 3 latach prawie codziennego w nich chodzenia, wciąż wyglądają jak nowe. Wyrzucić? Oddać do charity shopu? Nie wierzę, że sprzedam je na ebayu – aukcje są pełne ciuchów, których nikt już nie chce. Moja szafa też, przez czasy, kiedy wierzyłam, że nie wypada pokazać się w tej samej sukience na więcej niż jednym weselu.
Ostatnio rozryczałam się na filmach Kasi Gandor o stanie i zasobach wody na świecie (LINK 1, LINK 2). Niby wiedziałam, że słodkiej wody jest coraz mniej (wyschła studnia, z której jako dziecko, kręcąc drewnianą korbką wyciągałam po pół wiadra wody, bo na całe nie miałam siły), ale liczby, które padły w nagraniu, powaliły mnie na kolana.
Kilka miesięcy temu składaliśmy się na ugaszanie pożarów w lasach Amazonii, teraz płonie Australia.
Coraz częściej unikam portali informacyjnych, bo po każdym eko-newsie, cała się trzęsę.
To, co czuję, ma swoją angielską nazwę: eco-anxiety, czyli panika/nerwowość wynikająca ze zmian klimatu. Może też ją czujesz?
Chciałabym wierzyć, że moja rezygnacja z kupowania ubrań i używania plastikowych słomek coś zmieni.
Chciałabym poczuć, że mam większy wpływ na środowisko niż tylko nie wybieranie warzyw zawiniętych w folię i zastanawianie się pierdyliard razy czy czegoś potrzebuję, zanim to kupię.
Ale nie czuję i nie wierzę, choć nadal to wszystko robię.
Mój komputer wyprodukowany w 2015, niespełna 5 lat później zawiesza się podczas przełączania aplikacji. Praca na nim staje się irytująca. Nie mogę, jak do starego, po prostu dołożyć do środka pamięci RAM, bo ktoś wymyślił, że się ma nie dać. Że zamiast naprawiać, mam kupić nowy komputer.
Znajomy na fejsie żali się, że w musiał kupić nową pralkę, choć zepsuła się malutka część. Dawniej, po prostu by ją wymieniono.
Kilka dni później, na facebookowym wallu, pojawia mi się kolejny artykuł o zabudowywaniu kolejnego skrawka Krakowa.
Andrzej wysyła mi zdjęcie: widok z okna hotelu na Pałac Kultury. Widzę na nim kilka trawniczków i drzewek, i morze betonu.
Stojąc na balkonie u moich rodziców widzę wyłożony kostką bauma parking. Kiedyś był tam plac zabaw, bujne krzaki i dużo trawy.
To gdzie – do cholery – ma wsiąkać deszczówka i jakim cudem ma zasilać wody gruntowe?!
Mam wrażenie, że ktoś nabija nas w butelkę, wmawiając, że metalowa słomka uratuje żółwie w oceanie, a jednocześnie podlicza, ile pieniędzy zostawiliśmy kupując woskowijki i wielorazowe kubki na kawę.
Czuję się totalnie bezradna, i jednocześnie czuję ogromną złość, jak zwykle gdy ktoś żeruje na mojej wrażliwości i wtłacza mnie w poczucie winy.
A potem chwytam za igłę i tak, jak potrafię, krzywo i nierówno, ceruję dziurkę w wełnianym swetrze. Podchodzę do okna i po raz kolejny zachwycam się widokiem na ogródki sąsiadów. Co prawda niektórzy wyłożyli ziemię rolkami sztucznej trawy, ale wciąż taki prostokąt otaczają grządki kwiatów, iglaków, drzewka owocowe i wysokie żywopłoty, po których skaczą wiewiórki. Nad rzekę, do ścieżki wzdłuż szpaleru drzew mam kilka minut.
Jestem szczęściarą, że tu jestem, staram się tym cieszyć każdego dnia.
Czasem myślę, że ludzkość powinna wyginąć. I w tym scenariuszu, żal mi tylko tego, że nie będzie komu tworzyć i odbierać już stworzonej i szeroko rozumianej sztuki. Choć z drugiej strony, nie wiem czy bujne i zielone lasy, nie są warte więcej niż wszystkie eksponaty Luwru razem wzięte.
Nie wiem, co mogę zrobić dla Ziemi. Ale czuję, że powinnam o tym, co się dzieje rozmawiać. Bez poczucia winy, bez obwiniania i bez wyśmiewania. I z otwartą głową. Ten list, to mój krok w tym kierunku.