Połowa stycznia za nami, jak tam Twoje postanowienia?
Jest 17. stycznia, a ja się trzymam dzielnie, ale… ten tekst nie będzie zbiorem peanów pod moim adresem, bo:

Nie chce mi się.
Nie chciało mi się też już tydzień temu.
I myślę, że nie chce mi się przez całe dorosłe życie, nie znoszę się męczyć i wysilać (jakby to był podcast, to wkleiłabym jakieś „Buuu”, jak w sitcomach).
Więc jeśli masz tak samo, to witaj w klubie.


Pod koniec grudnia postanowiłam nadać najwyższy priorytet dwóm rzeczom:

  1. W 2020 skończę powieść
  2. W styczniu zrobię wyzwanie HOME z kanału Yoga with Adriene (Czyli codziennie przez 30 dni będę ćwiczyć jogę)
    Chcę też częściej pisać na blogu. Najlepiej co tydzień albo co dwa.

Środy są chyba najgorsze.
Tydzień temu włączyłam na YT filmik z kolejnego dnia wyzwania. Miałam tylko stać i oddychać. Dzień wcześniej Adriene zaserwowała wycisk w postaci ćwiczeń na mięśnie głębokie (wyglądały na sprytniejsze brzuszki). Nienawidzę jakichkolwiek ćwiczeń na mięśnie głębokie, więc takie stanie prosto i oddychanie to powinna być już bułka z masłem. Ale nie było. Stałam, oddychałam, a myśli wrzeszczały mi, że jestem tymi wszystkimi postanowieniami już zmęczona i chcę NATYCHMIAST położyć się na kanapie. Że to wszystko jest bez sensu, a rzeczą, która ma go ma najwięcej jest ten miły i puchaty koc, który dostałam od babci lata temu, i chcę JAK NAJSZYBCIEJ się pod nim schować.

Plan był taki, żeby publikować wpis co czwartek. Udało się drugiego stycznia, ale nie udało dziewiątego. Po tamtej jodze ległam na kanapę z herbatą. A koc mnie nie oceniał, koc rozumiał. Po jakiejś pół godzinie przyszło mi do głowy, żeby to wszystko opisać i mieć jednak co opublikować, ale nie zdążyłam. Zakałapućkałam się w akapitach aż czwartek minął. Potem piątek, sobota… Machnęłam na to ręką. A potem chyba Ola Budzyńska powiedziała, że na ulotce antybiotyku przecież jest napisane, że jak nie weźmiesz jednej dawki lekarstwa, to nie przerywaj leczenia ani nie bierz podwójnej dawki, tylko leć dalej, jakby nic się nie stało. Więc jestem: środa, czwartek, piątek – piszę ten wpis na raty, kiedy mogę.

Tak, przedwczoraj też mi się nie chciało. Do tego bolał mnie brzuch. Ale czy zrobiłam jogę? No zrobiłam, przekupiłam się kolejnym napojem imbirowym, a potem przez dwie godziny oglądałam na Netflisiu „Colette” (film z Kerią Knightley! Cudny!).
W czwartek nie chciało mi się trochę mniej niż w środę. Chciałam skończyć i opublikować wpis, żeby móc potem powiedzieć „Publikacje będą co drugi czwartek”, ale mi nie wyszło. Pisałam ile byłam w stanie, a o 20 wyszłam na moją cotygodniową czwartkową jogę w studio.

Choć dzisiaj miałam bardzo miły dzień (robiłam zdjęcia!), to jestem padnięta. Bycie regularnym człowiekiem gardzącym prokrastynacją, jest strasznie męczące. Zwłaszcza jeśli wcześniej się nim nie było, jeśli o zmianie życia postanowiło się któregoś grudniowego wieczoru.

Im więcej myślę o postanowieniach noworocznych, tym bardziej dochodzi do mnie jakie to wszystko jest głupie. Niesieni falą ekscytacji i może szumem bąbelków szampana w głowie, liczymy, że w sekundę – bez żadnego przygotowania – staniemy się innymi ludźmi. Od nowego roku, od przyszłego miesiąca, od poniedziałku… Też chcę wierzyć w istnienie magii! Kręci mnie myśl, że można powiedzieć zaklęcie („Szczęśliwego nowego roku!”) albo wypić eliksir („Na zdrowie!”) i rzeczy same się zadzieją. Ale jak pokazuje literatura (taki Wiedźmin chociaż), za czarowanie trzeba zapłacić.

Jeśli chcę bez większych problemów robić więcej niż jedną pompkę, to muszę wzmacniać mięśnie. Jeśli chcę mieć napisaną powieść, muszę wysiedzieć swoje na krześle, stukając w klawiaturę. Nie da się inaczej!!!

Jeśli jestem człowiekiem, który nie lubi wysiłku, jeśli nie chciało mi się przez wiele, wiele lat, to naiwnością jest myślenie, że zmiana daty to zmieni. Nie zmieni tego też nowy ładny zeszyt na bullet journal, ani kupiony kurs produktywności (pozdrawiam mój ledwo liźnięty Kurs na cel od PSC).

Zmienić cokolwiek może tylko działanie (i terapia, jeśli podstawa nicmisięniechceniozy jest natury psychicznej).

Staję na macie, gdy mi się nie chce.
Siadam przed edytorem tekstu, gdy mi się nie chce.
Dzień po dniu wyrabiam w sobie nawyk: żeby poranne pisanie było tak łatwe, jak łatwe jest dla mnie zrobienie dzbanka zielonej herbaty. Żeby ciało przyzwyczaiło się do fizycznego wysiłku po latach bezruchu. Po piętnaście do trzydziestu minut, codziennie.

Robię to, bo sprawne ciało i pisanie są dla mnie ważne. Bo nie chcę za rok stwierdzić, że „No znowu się nie udało”. To „się” jest małe i podstępne, bo zdejmuje ze mnie odpowiedzialność za MOJE życie, no a kto inny jest odpowiedzialny za życie dorosłego człowieka, jak nie on sam? Zwłaszcza jeśli ten człowiek żyje w demokratycznym kraju Europy?!

Ale też dlatego, że te rzeczy są dla mnie ważne, rozróżniam „Nie chce mi się” od „jestem zmęczona”. Dlatego w środę obejrzałam film zamiast pisać tekst. Dlatego, jeśli w jodze jest pozycja, która jest dla mnie wyjątkowo trudna, nie forsuję się, robię łatwiejszy wariant albo „przeczekuję” w pozycji dziecka. Dlatego pracuję nad powieścią rano przed pracą, kiedy mój poziom kreatywności jest najwyższy, a część mózgu odpowiedzialna za szukanie wymówek jeszcze sobie słodko śpi.
Łatwo złapać kontuzję, dużo większą sztuką jest trenować z głową i cierpliwie czekać na efekty.

Wiem, że będą mi się zdarzać kryzysy: noworoczne, środkowotygodniowe i około wyjazdowe. Że zdarzy się, że będę chora, że się pokłócę z kimś, kto jest dla mnie ważny, że zapomnę – takie jest życie. Chcę wtedy otworzyć ten tekst i sobie przypomnieć, że to co robię, robię dla siebie.

Myślę, że z marzeniami jest jak ze związkiem romantycznym i przyjaźnią: z górki i pod górkę. Mimo wszystko trwasz, wyjaśniasz nieporozumienia, zapobiegasz kryzysom i dbasz o bliskość.
I tak, wiem, że czasem się związki rozpadają i mogą się też rozpaść marzenia, i coś nie będzie już dla mnie dobre. Wiem. Ale to jeszcze nie ten czas :)

Podobne wpisy

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

6 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ada
Ada
4 lat temu

jak czytałam o „nie chce mi się”, to przypomniała mi się bajka z dzieciństwa – jedną z postaci było właśnie… „SIĘ” i ono faktycznie różne rzeczy robiło, np. chowało różne przedmioty ;) i wtedy zdanie 'się zgubiło’ miało inny sens ;)
ale to taka dygresja ;) albo pomysł na powieść z elementami magicznymi ;)

Anka
Anka
4 lat temu

Joga, czwartki, wiedźmin i nie-chce-mi-się – jakbym czytała o sobie! ;)
A ostatni akapit wymiata! Dziękuję Ci za niego, Ewa! <3

Katarzyna Janoska - anoriell
4 lat temu

Ja o sobie dowiedziałam się ostatnio, że wszystko z czego robię obowiązek zamiast przyjemności i przygody zaczynam traktować tym nie-chce-mi-się. Za to jak pozwalam sobie na zupełny luz, to idzie szybko i sprawienie. Np. takie wpisy na bloga, albo nagrania podcastu. Bo kto powiedział, że mam robić tak jak zawodowe blogerki? No właśnie ZAWODOWE. Ja mam swój zawód, na którym zarabiam i na którym zdobywam klientów. Blog i podcast, to ma być hobby i przyjemność. Więc… Walę publikowanie co czwartek, co poniedziałek, albo co drugą środę. Nope. Będę publikować wtedy, kiedy złapie mnie ochota i natchnienie. O.