Taka sobie ulica.
U-li-ca.
Taksówka zatrzymuje się w strugach deszczu, wychodzi z niej ona w trenczu i woła Kocie Kocie, i rozmazuje się jej makijaż, bo deszcz, bo płacze, bo pada, bo Kot, bo miłość życia, bo… Nowy Jork?
Kapu kapu kap.
Nie, jednak Kraków.
Zasnęłam w taksówce, ale wstyd.
Stoimy w korku, deszcz rozmywa światła latarni, nanosi je na szyby samochodu, tworzy świetlne zacieki. Połyskuje kostka brukowa. Kostka? Nie wiedziałam, że taksi może podjechać tak blisko.
Wysiadam ostrożnie, to nie ja, to kocie łby ślizgają mi się pod stopami, jeszcze chwila i stracę grunt… Chwytam równowagę czy byka za rogi?
Spokojnie spokojnie. Ech, do licha! Znajdź w sobie godność Holly Przemokniętej!
Oddycham głęboko, w odpowiedzi na mój oddech w powietrze unosi się para. Nie ma sensu dłużej czekać!
Wchodzę i już od progu widzę, że ona jest w środku. Czerwona szminka, teatralne gesty i… o matko!
Ale przytyła!