Styczniu, jak dobrze, że sobie poszedłeś.
Styczniu, bo według mnie to ty masz pecha.
Jesteś pierwszym miesiącem w roku i na półkuli północnej jesteś miesiącem zimy. Brr… Jesteś najwyższą porą zniechęcenia do ciepłych czapek, owijania się szalikami i konieczności ubierania się przez kilka zbyt długich minut przed wyjściem z domu.
Jesteś też miesiącem oczekiwań i celów. Falą podsumowań i planów. Jesteś mi przypływem i odpływem motywacji. Rachunkiem sumienia wobec czasu – nie zawsze przyjemnym.
Hmm…
Mój drogi…
Tak sobie myślę – może to trudne przecierać szlaki nowemu rokowi? Sprostać oczekiwaniom, jakie pokładamy wobec początków. Może to wcale nie znaczy, że masz pecha – w końcu jesteś pierwszy, któremu przybywa światła. Pierwszy ze słonecznymi spacerami w rozpiętym płaszczu, rozwiewanym przez wiatr o zapachu obietnicy wiosny. Pierwszy ze świeżymi pąkami liści i kwiatów na nielicznych gałęziach.
Właściwie to poradziłeś sobie całkiem nieźle. Nie byłeś wyjątkowo bolesny ani okrutny, nie zahaczyłeś o żadne ekstremum. Bywałeś piękny: choćby wtedy gdy słoneczne niebo odbijało się w gładkich wodach amsterdamskich kanałów, a także wtedy gdy szron iskrzył na chodniku w jeszcze lekko zaspanym słońcu.
Bardzo ci za to dziękuję.
I w sumie to bardzo dobrze, że byłeś i że ja byłam.