Wzgórza Segesty falowały jak podrzucona na wietrze satyna.
Wciśnięty w zbocze góry starożytny amfiteatr, o którym prawie nic nie wiadomo, rozczarował mnie. Choć może bardziej sama siebie rozczarowałam… Chciałam się skupić, coś poczuć, rozmarzyć. Przecież to teatr, a każdy teatr to dla mnie zawsze najwspanialsze miejsce na ziemi! Tymczasem ogromne kamienie, z których zrobiono stopnie i siedzenia, wpijały się boleśnie w ciało, a akustyka tego miejsca wznosiła w przestrzeń głos niemieckich turystów i ich przewodnika.
Zjeżdżałam ze szczytu Monte Barbaro, a co zakręt znikała mi z oczu bądź pojawiała się na horyzoncie najpierw mała, a potem coraz większa świątynia w Segeście.
W samolocie na Sycylię pomyślałam, że podróżowanie to otwieranie serca.
Jeśli tak, to moje – może na skutek temperatury, może przez pulsującą bólem głowę, a może przez coś jeszcze – było wtedy zatrzaśnięte.
Wdrapałam się na szczyt wzgórza, ścieżką sunącą między kaktusami i aloesami, stanęłam twarzą w twarz z majestatyczną dorycką świątynią, i poczułam, że coś we mnie zaczyna w końcu topnieć.
Między trzema tuzinami wysokich doryckich kolumn, tańczyło późnopopołudniowe słońce, ozłacając wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu. Pod sklepieniem ptaki grały w berka, ćwierkały albo chowały się w szczelinach, śpiewając przy tym głośno i wesoło.
Czy pomyślałeś kiedyś, drogi bezimienny architekcie, że twoje dzieło przetrwa ponad dwa tysiące lat i będzie robiło wrażenie na ludziach, którzy postawili stopę na księżycu? Że będą zachwycać się szorstkością kamienia, który pewnie pieczołowicie wybierałeś, i podziwiać prostotę niedokończonych kolumn, których objąć nie są w stanie ramiona jednego człowieka?
I że nigdy nie będzie żadnemu bogu poświęcona, a ugną się przed nią tylko kolana ludzi potykających się na korzeniach wystających z ziemi.
Nikt też nigdy nie schroni się pod jej dachem przed deszczem…
Stanęłam tyłem do świątyni, przodem do otaczających ją zboczy.
Wiosna nie poddała się jeszcze palącemu słońcu. Drzewa oliwkowe srebrzyły się na wietrze, a wapienne skały prześwitywały to tu, to tam przez ciemną i soczystą zieleń drzew. Oparłam się o drewnianą balustradę i odetchnęłam głęboko ciepłym, lekko słonym sycylijskim powietrzem. Spojrzałam w górę i poczułam, jak w końcu staję się częścią tego miejsca – nad nami wszystkimi górowało to samo bezchmurne, intensywnie błękitne niebo…
***
Tekst jak i zdjęcia powstały na Sycylii podczas Warsztatu pisania o podróżach organizowanego przez Marię Kulę (z którą byłam też dwa lata temu w Domu w Zakręcie).
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie.
Czytałam z tym delikatnym bezwiednym uśmieszkiem na twarzy. Absolutnie nie mogę się doczekać Twojej książki! <3