Wpisy oryginalnie pojawiły się na moim profilu na facebooku.

19 listopada 2018

Już prawie 20. listopada, 2/3 miesiąca.

19 dni (-2, grypy żołądkowej na Islandii) pisania po około 2-3h, średnio 1 677 słów.
Prawie 32 tysiące słów. Moja powieść nabrała rozpędu… Czy skończę w listopadzie? Czy uda mi się dowieźć wyzwanie nanowrimo* do 50 tysięcy słów?
Nie mam zielonego pojęcia. Jestem już zmęczona. W tygodniu codziennie spędzam 9-10h przed komputerem, no bo przecież jest do tego jeszcze praca.

*Listopadowe wyzwanie National Novel Writing Month, w którym biorę udział, zakłada, że przez 30 dni delikwent napisze 50 tysięcy słów. Innymi słowy w ciągu miesiąca stworzy pierwszą wersję powieści.
I nie ma się co łudzić, że w trakcie takiego maratonu powstają arcydzieła, ale jak to mawiał Hemingway „Każdy pierwszy szkic, to gówno”.

A ja jestem z tego mojego i z siebie dumna!

Nie chwaliłam się tu wcześniej, bo chyba się bałam, że będzie wstyd, jak nie dam rady?
Myślę sobie, że dobitnie dano mi dziś do zrozumienia, że czy dobiję do 50 tysięcy czy nie, i tak już „jestem zwycięzcą”.
Bo piszę. W domu w Richmond, w samolocie, na Islandii, w hotelu w Haslemere, i po powrocie z domu/muzeum Jane Austen. Piszę.

Choć i tak codziennie jęczę Andrzejowi, że mam już dość i że wszystko jest bez sensu. Choć wiem, że to dopiero początek pracy nad tą powieścią (za pierwszym szkicem, będzie miejsce na drugi i pewnie trzeci i czwarty… i pięćdziesiąty). Choć nie mam gwarancji, że przeczyta ją ktoś więcej niż tylko kilkoro moich znajomych. To, to nie ma znaczenia.

Codziennie siadam przed komputerem, zanurzam się w fikcyjny świat wymyślony PRZEZE MNIE i czuję się kompletna. Nareszcie jestem na właściwym miejscu i robię to co do mnie należy.

Wyszłam dziś po pracy, a przed sesją pisania na krótki spacer. Niebo przejaśniło się między jednym a drugim przelotnym deszczem, zrobiło miejsce zachodowi słońca.
Nad płonące nad rzeką budynki, nad most, na szare niebo wdrapała się tęcza. Nigdy wcześniej nie widziałam jej w tym miejscu. Gdy pod nią przechodziłam, mewy tańczyły nisko, tuż nad przechodniów głowami.
Weszłam do sklepu za mostem na może 10 minut, a gdy wyszłam, po złocie i tęczy nie było już śladu – niebo przywdziało granatową garsonkę i zaczęło moczyć mi włosy.
Krótki spektakl, widać nic więcej nie było do dodania

27 listopada 2018

Odkryłam, że flow w pisaniu jest wtedy, kiedy są dobre notatki.
I jeszcze, że uwielbiam pisać dialogi. I nie idą mi opisy. Orzeszkowej to ze mnie nie będzie, choć poważnie myślę, żeby takie Nad Niemnem wyciągnąć i przeanalizować technicznie. I może jeszcze jakąś inną obyczajówkę, której czytanie było dla mnie frajdą. Niby to wcześniej robiłam, ale tak trochę po omacku. Po 27 dniach mojego pisania na czuja, w końcu wiem z czym konkretnie mam problem.
Zabawne, że wiedziałabym jak tę historię nakręcić, jak wytłumaczyć aktorom co bym od nich chciała, a bywa, że nie jestem w stanie tego napisać. Ktoś ma ochotę stworzyć ze mną słownik czasowników określających ruch? 😉

Na większe podsumowania przyjdzie jeszcze pora. Póki co zostały mi 3 dni i 5101 słów. Wygram to jak nic. Może na wszelki wypadek nie będę już wychodzić z domu 😛
Wciąż trzymajcie kciuki, doszłam do miejsca w fabule, o którym nigdy nie marzyłam, że tak daleko dojdę, więc właściwie nie mam niczego obmyślonego. Jest więc radosna twórczość i rwanie włosów z głowy. Już się nie mogę doczekać, aż to wszystko zedytuję i poprawię!

Nanowrimo, na pohybel perfekcjonizmowi!

PS. A na zdjęciu ja, wczoraj, zanim wyskoczyła mi obrzydliwa opryszczka i zanim odpadł mi nos od kataru.
Staram się zachować jakieś pozory i czasem spotykam się z ludźmi. I udowadniam sobie, że jak chcę, to mogę pisać nawet w zatłoczonym metrze linii District. Także ten, wymówki, wiecie już co o was myślę.

30 listopada 2018

ZROBIŁAM TO!

Żegnam listopad mając na koncie 50 tysięcy słów mojej powieści napisanych w ramach wyzwania nanowrimo.

Jestem z siebie ogromnie dumna. Tak dumna, że płaczę z radości!
W nagrodę poszłam na gorącą czekoladę z bitą śmietaną i wyczuwalnym aromatem rumu. A jak tylko Andrzej wróci z pracy, to się zakopię pod kocykiem i obejrzymy ostatni odcinek House of Cards. A potem sobie kupię ebooka nowych „Meekhańskich…” i cały weekend będę czytać.

Pierwszy raz o wyzwaniu nanowrimo usłyszałam kilka lat temu. Od razu zapaliłam się do tego pomysłu, że „fajnie by było i w ogóle”. Ale to było w czasach gdy praktycznie przestałam pisać, więc jak pisać, gdy się nie pisze? No jakoś tak trudno.

Przyznam się też, że cały czas na coś czekałam. Na nowy komputer, na fajne pióro, notes z gładkimi kartkami. Na świetny pomysł. Na bohatera, który przyjdzie do mnie i na kolanach będzie prosił, żeby opisać jego historię. Na czas też czekałam i na dobre samopoczucie psychiczne. (A że jestem neurotyczną panikarą i byle co mnie porusza, to na to ostatnie to sobie mogę czekać)
Czekałam na pierdyliard rzeczy, które mogłabym wrzucić do jednego wora z napisem „wymówki”.

Co się ze mną stało, ja się pytam? Przecież pierwszą „powieść” napisałam jak miałam 9 lat! Drugą jak miałam 13! Oddycham pisaniem odkąd się tego nauczyłam i zaczęłam czytać L. M. Montgomery! I tak, daję teraz słowo „powieść” w cudzysłów, ale może wcale nie powinnam. Z szacunku do tamtej mnie, której nie przeszkadzała w pisaniu szkoła, dziecięca naiwność wobec świata, ani to, że nigdy w życiu nie była w Sędziszowie, a postanowiła sobie, że tam umieści akcję, bo jej się nazwa miasta spodobała.

Mam podejrzenie, że jakoś po drodze poznałam dzieła „wybitnych pisarzy” i tak jak kiedyś usłyszałam, że nigdy nie nauczę się grać na pianinie, bo nie mam słuchu, uznałam, że skoro nie zostanę nigdy laureatką literackiej nagrody Nobla, to nie warto sobie zawracać głowy pisaniem. Przecież „albo rób coś najlepiej, albo w ogóle”, prawda?!

No właśnie nie.

Przez 28 dni (2 dni byłam chora) spędziłam na tyłku przed klawiaturą jakoś od 1 godziny do nawet 5. Dobicie do dziennego celu 1667 słów zabierało mi około 2h.
Spędziłam ponad 60h na pisaniu czegoś co i tak będzie trzeba przepisać, zedytować i pewnie sporą część wyrzucić. Przyjdzie mi pewnie spędzić jeszcze dwa razy tyle, żeby dojść do etapu, kiedy odważę się uderzać z tym do wydawnictw. Długa droga jeszcze przede mną.

Czy mnie to martwi albo smuci? Nie, nope, w ogóle.

A wszystko dlatego, że nie pamiętam kiedy ostatnio czułam się tak dobrze z samą sobą jak w ciągu tego miesiąca. Kiedy piszę, jestem tą wersją siebie, którą najbardziej lubię.

Mogę mieć katar, mogą mi łzawić oczy, mogę mieć dość komputera, ale to wszystko i tak nie ma większego znaczenia, wobec tego, że pozwoliłam sobie robić to co kocham. I nawet jeśli to nie ma żadnego większego sensu dla świata, i nie wynika z tego nic poza moim dobrym samopoczuciem, to kurde-blaszka, było warto.

Dziękuję Wam za słowa wsparcia, wiary i trzymanie kciuków
I dziękuję też uczestniczkom sierpniowego wyjazdu do Snów i Kamieni — Wasze słowa i dobre myśli zaklęte w czerwonej bransoletce niosą mnie przez cały ten czas :*

 

Podobne wpisy

Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments